[w oparciu o ponizszy tekst napisalem ten felieton, ktory ma polskie literki]
Pozwolcie ze skomentuje pewne negatywne zjawiska, ktore uderzyly mnie w zwiazku z publikacja slynnego juz modelu komputerowego prof. Biniendy. doszlo do czegos, co bylby raczej niemozliwe w USA ani paru innych krajach, ktore znam.
ZAWODOWA PREZENTACJA
zawodowy polityk, pan M, korzystajac z pomocy zawodowego inzyniera-naukowca, oraz naukowca cum analityka komputerowego, zaprezentowal narodowi w jego parlamencie majacym, zdawalo by sie, jeszcze pare innych  rzeczy do roboty, prezentacje popularno-naukowa o:
(0) przeczucich dra Nowaczyka, czy w raportach nie ma przypadkiem sprzecznych informacji (sa! jak w kazdym raporcie pisanym pod wodza wodzow) i czy to nie oznacza, ze byl Zamach (nie, nie oznacza).
(1) zyciorysie prof. Biniendy z detalicznym wyjasnieniem jakie posiada tytuly
(2) dlugiej liscie firm ktore wspolpracuja z ministerstwem NASA, ktore dostarcza profesorowi funduszy na badania (z konkretami typu $1,000,000; braklo tylko rozdawania poslom suwenirow podarowanych przez firmy). 
(3) o czlonkostwie profesora w organizacjach naukowych.
(4) o tym, ze ma lab, w ktorym strzelal gabka do pokryc shuttle'a,
(5) ze jest wysokiej klasy specjalista od symulacji komputerowych, czego dowodem jest ze uzywa od bardzo dawna programu LS-DYNA, jednak bez wyszczegolnienia jakie nowe metody numeryczne sam opracowal,
(6) jak dlugo i z jakim poswieceniem jego komputer i doktoranci liczyli symulacje Tu-154.
(7) co to jest metoda elementow skonczonych,
(8) jak potezna jest energia kinetyczna samolotu jako calosci,
(9) jak mocne sa skrzydla w samolocie i jak niemozliwa jest wersja wydarzen w Smolensku podana przez rosyjska a potem polska komisje. mianowicie, samolot ma tak mocne skrzydla ze nic go nie rusza,
(10) a gdyby mial stracic skrzydlo to i tak nie moglby absolutnie odwrocic sie w beczce na plecy, zamiast tego spadlby zaraz na ziemie i nie dolecial tam gdzie dolecial.
(11) ze dziennikarze nie tlocza sie zeby o tej rewelacji donosic, co w domysle jest podejrzane i zapewne wina rzadu lub nie wiem juz kogo.
a nastepnie polityk zaczal jezdzic po kraju i mowic, ze naukowiec udowodnil zamach. dzialan polityka nie skomentuje. to chyba jakis zespol chorobowy. nie bylo w prezentacji ani skrawka przekonujacego dowodu, ze symulacja ma sens numeryczny (por. nizej), albo ze zgadza sie z rzeczywistymi testami (nie zgadza sie za diabla! NASA rozbijala w testach samoloty i slupy telefoniczne zawsze ciely koncowki skrzydel, co kazdy moze zobaczyc na wlasne oczy na youtube). co gorsza, rowniez nie zgadza sie ze rodzajem przelomu i polozeniem zlamanej brzozy smolenskiej.  oczywiscie, naukowiec nie twierdzil doslownie, ze  udowodnil zamach (chociaz haniebnie zgodzil sie implicite, na to co zrobil polityk!). naukowiec po prostu oznajmil, ze w imieniu wolnosci slowa i demokracji (a co tu ma do tego demokracja?) oglosil swe wyniki. gdzie? w polskim sejmie przez skype'a, zamiast na lamach prasy fachowej albo konferencji na ktora jedzie w przyszlym roku, jak objasnil. tego typu prace, jak jestesmy w milosiernym nastroju, okreslamy na konferencjach tak: obliczenia dr. X  sugeruja, ze(...). a jak nas krew zaleje, to inaczej, np. tak: referat prof. X  byl dla mnie nieslychanie interesujacy w tym sensie, ze ja wyciagnalbym dokladnie odwrotne wnioski.
czekajcie, musze odchrzaknac, bo zwroce sie teraz do samego Profesora.
Panie Profesorze! zacznijmy od podstaw. mimo dlugoletnich zwiazkow z NASA, nie rozumie pan, jak lata samolot. mowie to z cala odpowiedzialnoscia. prosze mi uwierzyc, ze ten samolot i przed i po utracie koncowki skrzydla unosil sie do gory z dodatnim przyspieszniem, dopoki nie obrocil sie na bok. samoloty nie podlegaja fizyce Arystotelesa i nie maja naturalnej i nieprzemozonej checi, by spadac na dol. aby pomoc im w zwalczaniu takiej ewentualnej tendencji, inzynierowie z uczelni, ktore pan wymienial na licznych slajdach, instaluja na ich ogonach specjalne plaszczyzny kontrolne zwane po ang. elevators (stery wysokosci). zasady rzutu poziomego w prozni, ktore wylozyl pan w wywiadach prasowych dla naszego dziennika lub gazety polskiej, nie stosuja sie do tego samolotu z wielu powodow. mieszkam niedaleko, mam czas, mam samolot, moge przyleciec. polatamy i sam pan zobaczy co i jak z tymi samolotami. na serio proponuje, bo  osobiscie nie mam do pana zadnych uprzedzen i chcialbym zeby pan lepiej wypadal w przyszlych transmisjach.
rowniez nie jestem pewien, dlaczego pojawil sie punkt (8), ktory nie ma nic a nic do rzeczy w kwestii czy skrzydlo moglo, czy nie moglo sie zlamac. no moze o tyle, ze gdyby samolot toczyl sie popychany po pasie przez pilotow rekami, to moglby zatrzymac sie na drzewie nie lamiac niczego. wtedy mozna by powiedziec: o prosze, widziecie, energia kinetyczna byla za mala. a tak, to znowu jakas alternatywna fizyka, taka smolenska.
teraz punkty (6)-(7). na moim blogu wymieniam wiele zastrzezen do szczegolow pana symulacji.  jestem raczej zdziwiony, ze pan zgodzil sie firmowac swoim nazwiskiem takiego rodzaju obliczenia. rozdzielczosc FEM musi byc duzo wieksza, niz obszar kontaktu zderzajacych sie cial. nie jest. policzylem na palcach wszystkie skonczone elementy w najwazniejszym obszarze symulacji. na dzwigarze to nawet na palcach jednej reki. to bardzo zly znak. i jeszcze ma pan tzw. leakage, bo te elementy sa plaskei i poniewaz nie sa male, robia sie pomiedzy nimi duze szpary na wygietych mocno czesciach, co gwarantuje, jak pisza w ksiazkach uzytkownicy takiego programu, niedokladnosc obliczen.
dodatkowo, fizyka symulacji jakas troszke bajkowa. elementy znikaja wraz z calym dobytkiem (masa inercjalna, energia kinetyczna, naprezeniami) wtedy, kiedy zadecyduje o tym program. nie jest to chyba wlasciwa fizyka zderzenia, pekania i niszczenia cial. najsmieszniejsze jest w ogole porownanie pana brzozy po zderzeniu z prawdziwa - pana to jakas cylindryczna, obcieta jak nozem prostopadle do osi torpeda, lecaca wprzod i obracajaca sie z duza predkoscia. a wystarczylo spojrzec na prawdziwa brzoze.. ani nie poleciala, ani nie byla ucieta jak nozem. czy nie trzeba bylo wtedy poprawic troche symulacje, zeby chociaz miala szanse dac wynik bardziej zgodny ze stanem, w ktorym ta brzoza znajduje sie tam od 10 kwietnia 2010?
brzoza lezy zlamana, oparta o swoj pien, pochylona gdzies na polnoc, opuszczona. zywej duszy nie ma wkolo, zeby jej polozenie i jej polmetrowe drzazgi zinterpretowac lub wymodelowac. zamiast tego pojawia sie jej cyber-uzurpatorka z klockow LEGO, a logo NASA na piersi. a dziecko widzi, ze to nie to samo. takie obliczenia robi sie jako wstepna probe, po czym natychmiast wyrzuca do kosza i poprawia parametry, rodzaj siatki, opis materialu, tak az symulacja zacznie miec sens fizyczny, a potem moze nawet realny. z cala pewnoscia, nie nalezalo robic 50 prawie takich samych, slabych symulacji zajmujacych duzo czasu na clusterze obliczeniowym.  najlepsze, ze pan o tym na pewno wie i nie musze nic wyjasniac. ale to wlasciwie nie moja sprawa. tylko komputerow mi szkoda.
Richard Feynman powiedzial kiedys o naukowcach spoza swojej dziedziny, ze pracuja prawie dokladnie tak jak on, to znaczy: maja w swoim biurze ksiazki, papier, olowki i kosz do wyrzucania zmietych kartek papieru. z jednym tylko wyjatkiem: ci ludzie w odroznieniu od niego nie uzywaja w ogole kosza na smiecie. obecnie swiat posunal sie znacznie do przodu. w cyfrowej produkucji makulatury. 
KSIAZKA ZAZALEN
pewnie jestem nierozgarniety i symulacje pana prof. B maja jakis ukryty gleboko przed moim wzrokiem sens. swietnie! uciesze sie tylko. ale to marginalna sprawa. jest pare rzeczy, ktore mi sie jeszcze bardziej nie podobaja. pozwolcie, ze sobie ulze. 
nie podoba mi sie tez to, ze nauki i inzynieria podzielily sie na tak male dzialki, ze kazdy boi sie wyjsc poza swoja dzialke na krok. albo boi, albo nie ma wewnetrznej potrzeby, albo zwyczajnie nie ma czasu, bo trzeba niedlugo zlozyc podanie o grant w swojej waskiej specjalizacji (na co innego nie dzadza, za chiny, chyba ze sie oszuka, ze to prawdziwie multidyscyplinarne i/lub stosowane w przemysle, wtedy dadza az za duzo, nawet odbierajac innym). i potem mamy waskich specjalistow, w najlepszym przypadku.
nie podoba mi sie wyslugiwanie sie przez polityka naukowcami. naturalnie tylko i wylacznie amerykanskimi, gdyz polityk uznal, ze narod u nas w polsce ciemny i zabobonny, ale w amerykanow uwierzy.  i w to, co zapisal amerykanski fms tez uwierza, wiec trzeba chwicic sie fms-a i oglosic ze cos  wybuchlo, na kilakdziesiat , moze kilkaset milisekund przed koncem lotu, ktory juz od 10+ sekund nie mial szans,  sam, na wlasne konto, niestety musial sie rozbic i nie potrzebowal w tym zadnej pomocy. nie umieja nawet odczytac zapisu fms i nie rozumieja, ci naukowcy, jak byl skwantowany, jaka byla dokladnosc pionowa urzadzenia i co sie kiedy dzialo. z ust dra Nowaczyka uslyszalem mniej sensownych zdan, a matematycznie rzecz ujmujac - nieskonczenie mniej, niz z wpisow anonimowego forumowicza, ktory sam doszedl do tego co i jak z tym fms-em, i opisal cierpliwie na forum i w salonie24.
nie podoba mi sie, ze naukowcy daja sie wykorzystywac. ze naukowcy grzesza przeciwko "kosciolowi". temu budowanemu przez wieki przez ich poprzednikow: metodzie naukowej.
metoda ta polega po pierwsze na otwartosci, przejrzystosci i naturalnie tez uczciwosci w badaniach; to ostatnie mialo oczywiscie miejsce u profesora, ale dwie pierwsze sprawy sprawily pewne klopoty. otwartosci nie widze, bo  p. profesor mogl, lecz nie udostepnil ogolowi pliku wejsciowego do obliczen - to plik tekstowy ASCII i nie ma problemu zeby go wywiesic na swoje stronie sieciowej dla wszystkich chetnych do zrozumienia szczegolow obliczen. zapewne jest to jakas tajemnica. z ta konferencja to unik. nie bedzie tam zadnych szczegolow, nie bedzie czasu, pare softball questions i nastepny do golenia. szkoda czasu. wiem, bo podobne sesje sam organizowalem. to nie jest miejsce do rozstrzygania watpliwosci -- forum, salon24, to sa miejsca gdzie mozna wyjsc i pokazac ze sie nie boimy. nastepnie, metoda naukowa wymaga samooceny, sceptycyzmu przede wszystkim w stosunku do siebie, bo sami siebie zazwyczaj najlepiej oszukujemy. potem wymaga oceny ze strony kolegow po fachu, zanim (opcjonalnie) pozwoli sie (zwlaszcza politykom) oglaszac, ze sie cos, co faktycznie ma wplyw na opinie ludzi o waznych dla nich sprawach, "udowodnilo" ponad wszelka watpliwosc. w istocie, metoda naukowa dobrze rozumiana jest kompletnie sprzeczna z takim ogloszeniem, a etyka naukowa z takim postepowaniem, ktore nazwalbym serwilizmem politycznym.
nie podoba mi sie w koncu to, ze polacy nie protestuja przeciwo takiemu traktowaniu. nie znalem moich ziomkow z tej strony, albo zapomnialem. czy w polsce jest czolobitnosc przed tytulami naukowymi? dlaczego wielu czytelnikow mojego bloga, nawet tych ktorzy nie sa mu od razu przeciwni, dziwi sie, dlaczego autor chce pozostac anonimowy? tak jakby pragneli, by zadzialala jakas magia tytulow, albo uzyskac jakas gwarancje od osob trzecich, organizacji, od nazw wlasnych, bo sami nie sa w stanie byc sedziami w prostej w sumie sprawie: czy ten facet mowi cos nowego i ciekawego? czy warto to czytac? czyzby to jest potrzeba jakies wspolczesnej arystokracji umyslowej, ktorej pochodzenie naukowe, miejsce pracy, uczelnia, granty, same przez sie nobilituja. moze to zle rozumiem? moze po prostu kazdy profesor ma obowiazek udowodnic, ze ma tytuly i tabliczke na drzwiach, czy cos takiego, jakis dziwny nowy zwyczaj. tylko dla profesorow. bez tego, argumenty czy obliczenia czlowieka traca wartosc.
A. de Saint-Exupery opisal w 'malym ksieciu' pewnego naukowca, ktorego nikt nie chcial sluchac, do chwili az zmienil ubranie na bardziej normalne. przyjechal w garniturze, wygladal jak godny zaufania profesor i dostal tym razem oklaski, a mowil dokladnie to samo co przedtem. 
Gombrowicz powiedzial kiedys, ze idei szlachectwa nic nie zaszkodzi: ani glupota, ani bieda, ani brzydota, doslownie nic nie odbiera arystokracji dziwnego blasku i nie gasi fascynacji nia. to takie europejskie, ale bardzo malo amerykanskie, ta potrzeba elity, na rece ktorej skada sie osad idei.
w ameryce istnieje pojecie i (w wiekszosci przypadkow) takze praktyka merytokracji. w polsce tez, tylko za rzadko i nie do konca. zwlaszcza slysze o tym, jak bardzo rynek pracy dziala tu i tam, w ameryce polnocnej i w polsce. czy po mojej stronie atlantyku przyjmuje sie do pracy po zajomosci? oczywscie ze tak. po znajomosci fachu. zupelnie serio. ja zyje w wiezy z kosci sloniowej, ale slysze i widze nieco szerzej. a i u mnie, na przyklad, polityka uczelniana to bywa prawdziwe bagno, gdy dominuje sie walka o wplywy, zarozumialstwo. ale nie az takie bagno, zeby miec mozliwosc przyjmowac do pracy znajomkow, ktorzy nie wygrali konkursu z innymi kandydatami na stanowisko. o czyms takim jeszcze nie slyszalem. sa podchody i kuluary, przekonywania i profilowane czasem ogloszenia o pracy, ale w koncu zawsze jest furtka otwarta dla potencjalnie lepszych kandydatow.
o arystokracji i zadzieraniu nosa wsrod wyksztalciuchow amerykanskich nie slyszalem. z powodu ogolnego zadufania, tak, oczywiscie, bo ludzie sa rozni, ale o tytulomanii raczej nigdy. to zreszta nie niemcy ani japonia, w nowym swiecie nie ma takiej tradycji. profesor to profesor. so what. i chyba to dobrze.
moi drodzy. nie dajcie sie nabrac politykowi M. pan prof. B jest czlowiekiem i jako taki czesto sie myli. myli sie przede wszystkim sadzac, ze cos udowodnil (na pewno tak sadzi, bo po coz czekalby na dziennikarzy? ci na szczescie cos sie kapneli, ze ta symulacja to nie zaden dowod na zamach, ze nie ma zadnych materialnych dowodow, ktore by sie w takiej poszlakowej w koncu sprawie jednak przydaly). jestem pewnien, ze w tej zawodowej prezentacji sejmowej nie chodzilo autrom ani o ponadczasowa prawde (bo ze swieca jej szukac w tym, co tam mowiono), ani chyba o propagande metody elementow skonczonych. produkcja tych wynikow glownie autorstwa chyba nieswiadomego superkomputera, albo mniej doswiadczonego doktoranta, a mniej Profesora, bo tyle tam niedostatkow, miala moze jakis inny cel. jesli tak, bylo to cel pozanaukowy. oby to nie byl precedens. 
zakoncze anegdotami o tym, jak to powinno byc z tymi slynnymi postaciami nauki i okolic. przydarzylo mi sie rozmawiac na konferencji (NASA, naturalnie) z zupelnie normalnymi osobami, pozniej dowiadujac sie kim sa. raz poszedlem z dzieckiem na film IMAXa o teleskopie kosmicznym, a moj niedawny rozmowca, w pomaranczowym kombinezonie, byl bohaterem filmu i cos opowiadal z entuzjazmem wiszac w niewazkosci. mowe mi odjelo. moj niegdysiejszy opiekun naukowy, oczywiscie z osrodka zwiazanego z NASA (tm) --- tak, tak, musze was pokatowac troche ta agencja, bo inaczej ni cholery mi nikt nie uwierzy --- siedzial przy stole na obiedzie konferencyjnym z astrofizykiem, ktory przyszedl dla towarzystwa z zona. siedziala obok, wiec zaczal z nia rozmawiac. sympatyczna rozmowa o tym i o owym sprowadzila ich na temat pracy. what do you do? - spytal uprzejmie moj szef. "och... ja? no coz, ja latam promem kosmicznym" odpowiedziala mu ta pani. 
czego nie moge zyczyc i waszym najblizszym, bo spoznilem sie z anegdota i prom juz poszedl na zlom.